wtorek, 13 stycznia 2015

Od Shevarry

Trzask kamieni. Szczęk stali.
Trzepot serc uwięzionych w ciasnych, kruchych ciałach. Drżących z przerażenia przed Tymi, Którzy Nadejdą.
Powoli uklękłam na trawie, dobrze ukryta pośród leśnej gęstwiny. Wyciągnęłam ręce przed siebie, poświęcając kilka bezwiednych sekund na oglądanie szponiasto zakończonych, żelaznych rękawic. Tak idealnie pasowały do moich prawdziwych dłoni. Niegdyś tak delikatnych, że, jako niewprawna ogrodniczka, pozwalałam dumnym kolcom czerwonych róż ranić je aż do krwi. Wyraźnie pamiętałam ukłucie i żal, żal do samej siebie. "Zrób coś z tym, idź na łowy", słyszałam. "Musisz hartować swoje ciało, by przeżyć w czasach pogoni za smokami."
Spokojnie wciągnęłam powietrze, wypełniając nim prawie całe płuca. Czułam woń rosnących wokół mnie roślin, starej kory, rzadkich mchów. Niczego niespodziewających się owadów. Oraz żaru i popiołu.
Zamknęłam oczy, kładąc dłonie na glebie i zanurzając w niej palce, zupełnie, jak gdybym chciała się zjednoczyć z żywiołem ziemi. Może istotnie tak było...?
Skupiłam się i pozwoliłam drganiom przenikać gruby pancerz, pod którym kryłam mój szpetny wygląd. Zabawne. Kiedyś marzyłam, by moja skóra stała się odporna na kolce róży. Teraz... Teraz, nosiłam ciężką zbroję, jaka wydawała mi się zbyt cienką powłoką, by schować przed światem nienaturalną skorupę uodparniającą mnie na obrażenia.
Tętent kopyt. Cztery, pięć, osiem, czternaście; jeźdźcy błyskawicznie pokonywali puszczę.
Świst. Strzały trafiały w giętką korę, raniąc las.
Krzyk. Łowcy pragnęli odnaleźć swą zwierzynę.
Lecz nagle wszystko ucichło. Zaskoczona, wypuściłam powietrze, tracąc przy tym całą koncentrację. Rozglądnęłam się nerwowo, kierowana podświadomym strachem. Czy oni już tu są? Czy ktoś mnie obserwuje? Oczywiście, że nie. Przecież zatrzymali się daleko. Tylko po co...?
Wbiłam wzrok w ziemię, trochę tak, jakbym oczekiwała od niej wskazówek. Pochyliłam się do przodu, zbliżając moje ucho do podłoża. Wtedy pojęłam naturę ciszy.
Gwałtowny huk wstrząsnął całym lasem, stawiając mnie na równe nogi. W niebo wzleciały gromady spłoszonego ptactwa, a z oddali dochodziły mnie jękliwe skargi zlęknionych stad jeleni. Obracałam głową we wszystkie strony, w pozycji gotowej do obrony lub ucieczki. Moje oczy błądziły w ciemnych odmętach lasu. Wypatrywałam najgorszego, co mogło spotkać to zielone królestwo - płomieni.
Ukrywałam się w puszczy przez bardzo długi czas. Wysyłane za mną oddziały tropicieli albo znikały w "niewyjaśnionych okolicznościach", albo, jeżeli były odpowiednio przygotowane, wracały do swych twierdz z pustymi rękoma po długich dniach poszukiwań. Tak właśnie nauczyłam się żyć. Miałam tylko jeden cel - przetrwać. Lecz najwidoczniej komuś zaczęło to przeszkadzać. Nie sądziłam, że jestem dla nich aż tak cennym trofeum, by z mojego powodu spalić las.
- Dalej, chłopcy! Wykurzymy tę gadzinę z ukrycia! - krzyczał rycerz w lśniącej zbroi i na białym rumaku, wymachując olbrzymim toporem.
- Nie pozwólcie jej zaryć w ziemię, bo znów nam ucieknie! - zauważył jeden z żołnierzy ciągnących liny oplatające pnie wraz ze strzałami, do których uprzednio je przymocowano.
- Kiedy bestia ryje w ziemi... - zaczął znów tamten specyficznym, tajemniczym głosem. - ...To słychać jej krzyk.
Zrozumiałam, że nie mogę dalej czekać. Musiałam uciekać. Uciekać, uciekać, ciągle uciekać. A wszystko, co służyło mi za schronienie, miało opaść w nicość wraz ze mną. Poczułam rozdzierającą rozpacz wrzącą w moim spanikowanym sercu. Dlaczego? Dlaczego ta ziemia spłonie właśnie z mojej winy?
Biegłam tak szybko, jak potrafiłam, ujawniając jednocześnie moją pozycję. Któż mógłby przeoczyć człowieka pokonującego drogę sprintem w pełnym uzbrojeniu? "Człowieka", syknęło mi nieznośne echo w myślach. Tak, mój własny umysł kpił ze mnie. Ja przecież nie byłam jedną z nich.
Adrenalina dodatkowo mnie przyspieszała, ale jej napływ nie był pozbawiony przyczyn. Po raz pierwszy od kilku miesięcy naprawdę się bałam. Nie tylko o cudze istnienie - przede wszystkim o moje własne, którego potrafiłam chronić do ostatniej kropli krwi, dyktowana szaleńczą mantrą "muszę żyć! muszę żyć! nie wolno mi zginąć!". Nie, śmierć nie wchodziła w grę. Może i zadałabym ją sobie sama, gdybym mogła. Nie, samobójstwo nie jest domeną zwierząt. Smok we mnie pragnął trwać, nieważne, jaki byłby tego koszt...
Łowcy wybrali dobry moment, musieli być kierowani przez kogoś znacznie mądrzejszego i bardziej doświadczonego od nich oraz, niestety, ode mnie. Byłam wycieńczona po ciągnących się w nieskończoność dobach walki o ujrzenie nowego świtu. Nie miałam dostatecznie dużo sił, by ryzykować ucieczką w gadziej formie. Gdybym to zrobiła, oni usłyszeliby charakterystyczny dźwięk, interpretowanym jako mój krzyk, jednakże w rzeczywistości stanowiącym "jęk ziemi". Przemieściłabym się kilka kilomentrów dzięki smoczej magii... i co dalej? Oddział konny szybko by mnie dogonił.
- Tam jest! Brać ją!
Obejrzałam się przez ramię w tej samej chwili, w której srebrna strzała świsnęła tuż obok mojej głowy. Mój oddech przyspieszył, a nogi zaczęły nieść mnie do przodu, nie zważając na widoczne gołym okiem przeszkody. Nie przewidywałam jednak mojego sukcesu w tej konnej pogoni.
"Uciekaj, uciekaj tak szybko jak możesz, śmierć i tak będzie oczekiwała w ślepym zaułku".
Do rumoru galopujących koni, nawołujących żołnierzy, szalejących płomieni oraz uderzeń toporów o tarcze dołączył przeraźliwy, rozdzierający powietrze krzyk. Mój krzyk; zniekształcony jak to tylko możliwe przez gardło, nie należące już jakby do mnie.
Mosiężny, posrebrzany bełt, długości połowy ludzkiej nogi, trafił mnie z całą siłą wyrzutu w dolną część kręgosłupa. Do moich uszu dotarł zgrzyt rozrywanego żelaza, a za nim głuche pęknięcie. To moja skóra została wgnieciona do wnętrza ciała, wraz ze strzałą. Bolało. Nieświadomie, ale krzyczałam.
Upadłam. Nigdy nie uważałam się za nadczłowieka, ale chyba nawet nadczłowiek nie zniósłby takiego ciosu. Czułam, że zbliża się mój koniec.
- Zetnij jej łeb, przemienia się!
Fale energii pulsujące w moich żyłach oblały mnie przyjemnym ciepłem, skupiającym się szybko w miejscu zranienia. Jednocześnie coś ograniczyło mi dopływ powietrza, którego wtedy tak bardzo pragnęłam. Dusiłam się, z każdą milisekundą ulegając tej bolesnej truciźnie, jaka niezależnie ode mnie zatruwała całe moje życie. Klątwa działała szybko. Prawie bez bólu, prawie bez emocji.
Nie należałam do smoków w powszechnie rozumianym tego słowa znaczeniu. Moja forma była o wiele mniejsza i pozbawiona skrzydeł, bardziej przypominająca olbrzymią jaszczurkę. Nie urodziłam się z siłą smoka - większość gadzich atutów pochodziła od magii, jaką łatwo było przelewać w ciążący na mnie zły czar, dodatkowo go karmiąc, ale stając się kimś niebezpiecznym.
Zaśmiałam się gardłowo, wydając chrapliwe odgłosy kreatury o drastycznie zwężonym układzie oddechowym. To pewnie dlatego, że lubiłam siedzieć pod ziemią.
Ku ich zdziwieniu, przylgnęłam brzuchem do trawy i sunęłam w niej ze zwinnością węża, jednocześnie zbierając całą moją energię i zmieniając ją w czystą magię, by dokonać być może ostatniej próby ucieczki. Tuż za mną cwałowały bojowe konie, rżące mimo swego treningu z przerażenia na widok smagającego ich kończyny ogona. Fale strzał odbijały się od moich łusek; część z nich utknęła głęboko w mięśniach. O moim losie decydowały sekundy.
Nareszcie uznałam, iż jestem gotowa. Uniosłam się na tylnych nogach, jakbym miała wskoczyć do wody, po czym uderzyłam w ziemię, przelewając w nią całą zgromadzoną moc. Udało się; sama nie wiedziałam kiedy, schowana kilkadziesiąt metrów pod powierzchnią, podróżowałam tylko dzięki "darowi". Głośno, błyskawicznie i niepowstrzymanie prułam, pozostawiając za sobą gotowy do zapaści tunel.
Darowi, który zarówno zniszczył mi życie, jak i je ratował.
Otworzyłam oczy. Wokół mnie panowała epicka ciemność; typowe dla podziemi. Mogłam widzieć przez bezkres gleby, o ile dostatecznie czujnie odbierałam fale dochodzące tu z góry. Niestety, coś za coś.
Ociężale poruszyłam łapą, odgarniając masę, jak gdyby była zaledwie piaskiem na plaży. Czułam się bezpiecznie, ale wiedziałam, że to nie potrwa długo. Nie miałam więcej energii; łowcy odkopaliby mnie i uczyniliby mogiłę z kolebki mojego żywiołu. Znów musiałam uciekać...
Wygramoliłam się z kryjówki, będącej dla mnie jedynym pewnym i przyjaznym środowiskiem; z okropnym bólem i drżącymi nogami posuwałam się naprzód, co chwilę rojąc sobie odgłosy ścigającej mnie hordy; szłam przed siebie, jedną ręką podpierając przedziurawione plecy, a drugą szukając wsparcia w mieczu przypasanym u mojego boku; głowa opadła mi na pierś, a rogi ciążyły bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
"Kataklizm. Przelewałaś naszą krew. Nigdy nie oczekuj naszej pomocy, jeśli i twoja krew zostanie przelana. Daruję ci winy, lecz nie będę zwał się twym przyjacielem".
Kataklizm. Śmierć... to... kataklizm...
- Dlaczego orzekłeś kataklizm? - mamrotałam sama do siebie, wspominając słowa starego smoka Assiento. - Kataklizm, my wszyscy musimy przejść przez kataklizm...
Shevarra w jego języku oznaczało dokładnie to samo. "Kataklizm". Przyjęłam tytuł, który mi nadał, chociaż nigdy nie liczyłam się z wagą imienia, które noszę od chwili opuszczenia łowców.
Stanęłam przed murami Wielkiego Miasta, powszechnie wychwalanego pośród smoczych mędrców. Przytłoczył mnie jego ogrom, widoczny już po magicznych murach. Zostałam uprzedzona, iż nie da się ich przebić. Szklane Imperium wydawało się fortecą niemożliwą do zniszczenia.
"Lub pułapką, jeśli nie lubią przeklętych", pomyślałam z goryczą.
Ciężkim krokiem powlekłam się do głównej bramy. Powitały mnie skrzyżowane włócznie z wielkimi, powiewającymi chorągwiami oraz surowy wzrok strażników. Sapnęłam, mierząc ich wzrokiem spod szczelnie zakrywającego twarz hełmu. Dwaj mężczyźni również mnie obserwowali; ich spojrzenia przyciągały rogi wykute na hełmie.
"Cieszcie się, że dla was to tylko ozdoba zbroi", przemknęło mi w głowie.
- Stać! Przedstaw się! - rozkazał jeden z nich.
- Shevarra, z nazwiska Kedarr - wykrztusiłam, ukazując mu żelazną rękawicę pełną krwi.
- Ona jest ranna - rzucił drugi półgłosem do towarzysza.
Przez krótką chwilę się naradzali, podczas gdy ja walczyłam z zawrotami głowy i ciemnością przysłaniającą mi świat.
- Pójdź za mną! - usłyszałam po czasie, jaki zdawał mi się wiecznością. - ...dasz radę?
- Dam - burknęłam nieco nieludzkim głosem, całe szczęście tłumionym przez hełm.
Nie zapamiętałam trasy, jaką przebyłam w drodze do medyka. Nie zwróciłam nawet uwagi, iż strażnik prowadzi mnie przez dziwny korytarz przypominający katakumby. Wszystko było mi obojętne, za co skarciłam się dopiero po całym zajściu.
Nie reagowałam, gdyż z oddali wyczuwałam silną woń ziół. Leczniczych, jak mi się zdawało. Mój przewodnik zwrócił się do kobiety stojącej przy warsztacie alchemicznym.
- Nowa przybyła do miasta. Przedstawiła się jako Shevarra. Jest ranna, możesz się nią zająć?
- Nie... zdejmuj... zbroi... - charczałam, odginając głowę w tył na skutek dotkliwych spazmów bólu.
Ciasnota tego pomieszczenia w połączeniu z migoczącymi ognikami pochodni zmieniała moje pole widzenia w czarny wir wypełniony ogniem. Odpływałam.
Poczułam, jak wprawne dłonie rozkuwają mój napierśnik. Odruchowo zacisnęłam palce na nadgarstku nieznanej mi osoby.
- Nie... zdejmuj... zbroi... - powtórzyłam chrapliwie.
- Muszę... Rana jest głęboka, muszę ją zdezynfekować i...
- Nie... pozwalam... - dodałam jeszcze, zapadając w głęboki, nieświadomy sen.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz